poniedziałek, 28 lipca 2014

Rozdział 5

                Gdy tylko otworzyłam oczy, sięgnęłam po telefon i włączyłam specjalnie przygotowaną przez siebie playlistę z najbardziej pozytywnymi piosenkami, jakie byłam w stanie znaleźć w internecie. Nastroiłam się więc tak optymistycznie, jak tylko się dało, czesząc się i wciągając spodnie dresowe do tekstu piosenki mówiącego o tym, że będzie to najlepszy dzień mojego życia. Tak miało być. Tego dnia miała się zacząć seria najlepszych dni mojego życia.
                Spotkałam się z Anią i resztą dopiero na stołówce. Weszłam pod namiot i bez chili zastanowienia ruszyłam w stronę kuchni greckiej, której okoliczne stoliki stały się naszym miejscem na jedzenie. Załatwiłam sobie lekkie śniadanie, po czym zabrałam się za codzienny rytuał manewrowania między krzesełkami z tacą z jedzeniem.
                Po kilku minutach znalazłam tyczkarkę, która pomachała do mnie i pokazała wolne krzesełko koło siebie. Chwilę zajęło mi dotarcie do grupy, ale w końcu mogłam spokojnie usiąść na swoim miejscu i zabrać się za sałatki i pieczywo.
                - Jak tam nasza młoda zdolna? – tymi słowami przywitał mnie Darek. On również zaczynał tego dnia swoje zawody. Cieszyłam się, że będzie ze mną na stadionie. Świadomość tego, że kogoś na tym ogromnym obiekcie będę znała i będę mogła porozmawiać (oprócz trenerów i sztabu) naprawdę podnosiła mnie na duchu.
                - Trzyma się. A ty? – odpowiedziałam z nieśmiałym uśmiechem.
                - Damy radę – mężczyzna puścił oczko. – Polska się tak łatwo nie daje.
                - No pewnie, że nie! – zawtórowałam mu z szerokim uśmiechem. – Będziemy walczyć.
                - Twoje pierwsze igrzyska – przypomniała mi Ania. – Na pewno pójdzie ci świetnie, musisz po prostu w siebie uwierzyć.
                - Wiem, wiem, spokojnie – zapewniłam ją. – Nie mam zamiaru poddać się na starcie. Jestem na równi z innymi sportowcami, faworyci kreowani są dopiero po pierwszych biegach. – Powtórzyłam słowa swojego trenera, których słuchałam już mniej więcej od dwóch tygodni.
                -Tak jest! – Darek wyciągnął rękę i z wielką radością przybiłam mu piątkę. Ania natomiast objęła mnie ramieniem.
                - No a ty startujesz jutro – powiedziałam, odkrywając Amerykę.
                - Tak, ale dzisiaj liczą się wasze występy – odparła skinąwszy głową w stronę Darka. – Myślę, że uda mi się wtargnąć na stadion i was dopingować na żywo, no a jeśli nie, to mam miejsce w pierwszym rzędzie przed telewizorem w moim pokoju.
                Zaśmiałam się w odpowiedzi, po czym stwierdziłam, że powinnam się przygotować. Pożegnałam się więc grzecznie ze wszystkimi i ruszyłam w stronę wyjścia, widząc, że Darek właśnie zamierzał zrobić tak samo.
                - Hej! – Wydawało mi się, że do moich uszu dobiegł głos Włocha, z którym rozmawiałam poprzedniego dnia. Uznałam jednak, że po prostu za bardzo bym chciała ponownie usłyszeć jego głos, kiedy kieruje słowa prosto do mnie i szłam dalej. Kilka sekund później poczułam czyjąś rękę na swoim ramieniu. Doszłam do wniosku, że tego sobie nie mogłam ubzdurać i odwróciłam się.
                - Hej – wyszeptałam zaskoczona widokiem Vettoriego właśnie w tym miejscu i o tej porze. W sumie, byłam zaskoczona tym, że do mnie podszedł. W sumie, byłam zaskoczona wszystkim. Miałam nadzieję, że moje przywitanie nie brzmiało jak pytanie, co zawsze było u mnie znakiem niepewności i zagubienia.
                 - Powodzenia dzisiaj – powiedział ten, po czym posłał mi uśmiech, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę jednego ze stolików zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
                Kiedy zniknął z mojego pola widzenia, wzięłam głęboki wdech i postarałam się podążać dalej w kierunku wyjścia nie dając po sobie znać, że to jakkolwiek mnie ruszyło czy zaskoczyło. Nie ukrywam, było mi naprawdę bardzo miło, że postanowił podejść, przywitać się i życzyć powodzenia, ale przez niego straciłam resztki koncentracji i po powrocie do pokoju musiałam powtórzyć rytuał nastawiania się do zawodów muzyką i każdym innym znanym mi sposobem.
                To tylko kwalifikacje, eliminacje, pierwsze biegi, Gocha – mówiłam do siebie, leżąc na łóżku w swoim pokoju i patrząc się w sufit. Z głośników podpiętych do telefonu płynęła głośna muzyka. Po prostu nie myśl o tym, co się dzieje lub nie dzieje. Na te kilkadziesiąt minut zapomnij o całym świecie i się, kurczę, porządnie przebiegnij. Żeby nikt nie miał wątpliwości, po co tu przyjechałaś. Pokaż im wszystkim, że brak doświadczenia to nie brak chęci i talentu. Pokaż im, że potrafisz.
                Z takim właśnie nastawieniem pojechałam na stadion olimpijski, który, szczerze mówiąc, przerażał mnie swoją wielkością i pojemnością, jeśli chodzi o ilość kibiców. Oczywiście, brałam udział w zawodach na różnego typu bieżniach na różnego typu stadionach. Teraz jednak byłam pewna, że każdy jeden z nich był tak malutki, że ledwo je pamiętałam.
                Po przygotowaniu się w szatni, ruszyłam na salę rozgrzewkową, gdzie spotkałam wielu innych atletów, biegających, skaczących i rozciągających się przed swoimi konkurencjami. Nagle wszystko to do mnie dotarło. Naprawdę miałam wystąpić na igrzyskach olimpijskich. Poczułam nagły przypływ adrenaliny, a serce zaczęło mi łomotać w piersi.
                Poinformowano nas o tym, że kobiety biorące udział w pierwszym biegu eliminacyjnym (w tym ja) miały udać się za wolontariuszem, który pokazał nam drogę na płytę główną. Zaprowadził nas na miejsca startowe, obok których stały plastikowe pojemniki – po jednym na każdą zawodniczkę. Ściągnęłam więc dresy, które wrzuciłam do owego pudła, pozostając tylko w topie i krótkich spodenkach. Podskoczyłam kilka razy, żeby nie zmarznąć.
                Stałam na torze czwartym. Przyjrzałam się twarzon moich przeciwniczek – nie rozpoznałam żadnej z nich, więc miałam się z nimi zmagać po raz pierwszy. Wzięłam kilka głębokich wdechów. Eliminacje to pestka, przecież to wiesz.
                - On your marks!
                Polecenie usłyszałam tak wyraźnie, jakby właściciel głosu stał tuż za mną i mówił mi prosto do ucha. Podeszłam do bloków startowych, na których, po ponownym wykonaniu kilku podskoków, ustawiłam stopy. Pochyliłam się do przodu i ułożyłam dłonie tuż przy linii startowej. Byłam na to gotowa. Odetchnęłam głęboko.
                - Set!
                Komenda była krótka, ale tak samo wyraźna. Emocje, jakie we mnie wywołała były jeszcze bardziej intensywne. Dobrze wiedziałam, co znaczyła. Była ostatnim poleceniem przed startem. Jeśli moje serce mogło bić jeszcze szybciej, to to własnie był moment, w którym przyspieszyło. Uniosłam biodra, ustawiając środek ciężkości tak, by jak najlepiej wystartować.
                To nie był długi dystans. Sprint. Wystarczyło właśnie dobrze wystartować, a reszta szła sama. Tak. Wzięłam głęboki wdech, zaopatrując swoje płuca w tlen i wyczekiwałam.
                Bang!
                Po usłyszeniu wystrzału nie myślałam dużo. Właściwie, nie myślałam wcale. Nasłuchałam się już w ciągu swojego życia wielu wystrzałów i reakcja na nie była odruchowa.
                Napięły się wszystkie moje mięśnie – dokładnie to poczułam – i wystartowałam. Pierwsze kilka metrów przebiegłam w pozycji nieco pochylonej, aerodynamicznej, aby nie wytracić prędkości i nawet rozpędzić się jeszcze bardziej. Dalej z każdym krokiem próbowałam się powoli prostować, jednocześnie starając się skupić całą swoją uwagę na przebieraniu nogami. Pomagałam sobie szybkimi ruchami ramionami tuż przy tułowiu. W sumie, nawet nigdy nie zastanawiałam się nad tym, w czym miało to pomagać, ale chyba nie o to chodziło. Nie, musiałam biec dalej.
                 Nie tracąc koncentracji na torze pod moimi stopami, zerknęłam szybko w prawo i lewo, sprawdzając, gdzie znajdują się moje przeciwniczki. Nie zauważyłam nikogo. Przez chwilę obleciał mnie strach, że one wszystkie już dawno ukończyły bieg, a ja zostałam kilometr z tyłu. Mimo, że biegłyśmy sto metrów.
                Nawet jeśli jakieś myśli miały przemknąć przez moją świadomość, nie zdążyły, bo oto właśnie minęłam linię mety, za którą zaraz zaczęłam hamować. W końcu stanęłam i odwróciłam się w stronę, z której przybiegłam. Cała reszta zawodniczek również zakończyła bieg. Wszystkie wyglądały podobnie jak ja – pochylone, opierające się dłońmi na kolanach i uspokajające oddech. A wyniki? Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, jak mi poszło?
                Po raz pierwszy od momentu, w którym pojawiłam się na stadionie, spojrzałam w stronę widowni. Wszyscy skakali i coś krzyczeli, co jakiś czas w krzyki wplatając śpiew. Dopiero w tamtej chwili ich usłyszałam, wcześniej musiałam być naprawdę głucha, skoro nawet nie zwróciłam na to uwagi.
                W końcu się wyprostowałam i oparłam ręce na biodrach. Szukałam wzrokiem jakiejś tablicy z wynikami, czegokolwiek. Czułam się bardzo zagubiona. Już chciałam podejść do Amerykanki, która stała najbliżej i zapytać, kiedy rzuciło mi się w oczy moje nazwisko. Na tablicy wyników. Pierwsze na liście.
                Potrzebowałam kilku sekund, aby całość zinterpretować. Najważniejsze było to, że dostałam się do ćwierćfinałów. Westchnęłam głęboko, kiedy wszystko do mnie dotarło, uśmiechnęłam się szeroko i uniosłam ręce nad głowę, na co publiczność odpowiedziała brawami i okrzykami. Nie wiedziałam, czy były skierowane do mnie, czy nie, ale i tak się nimi cieszyłam.
                Dłuższą chwilę zajęło mi odnalezienie wolontariuszy zajmujących się moim biegiem i zaczęłam tracić nadzieję na to, że kiedykolwiek zobaczę mój dres. Na szczęście, organizacja imprezy była na na tyle wysokim poziomie, że szybko odnaleziono właściciela (czytaj: mnie) jedynego pozostawionego kompletu.
                Po kilkunastu minutach dołączył do mnie trener, który pogratulował mi biegu i powiedział, że zrobiłam naprawdę dobre wrażenie na absolutnej większości zgromadzonych, bo absolutnie nikt na mnie nie stawiał. Nie ukrywam, bardzo mnie to ucieszyło, bo lubiłam udowadniać ludziom, kiedy się mylili.

                Podczas drogi powrotnej do Wioski Olimpijskiej szkoleniowiec dokładnie wytłumaczył mi, co zrobiłam dobrze, a co można było jeszcze poprawić. Opowiedział mi, z kim najprawdopodobniej miałam spotkać się w następnym etapie rywalizacji i jak powinnam się zachować. Zajęło mu to niewiele ponad dziesięć minut, więc rozstaliśmy się zaraz po wyjściu z autokaru. Miałam ogromną nadzieję, że o niczym nie zapomniał mi powiedzieć, ponieważ ćwierćfinał miał się odbyć już następnego dnia i wszelakie poprawki w stylu, taktyce czy chociażby kącie pochylenia na starcie powinny zostać wprowadzone natychmiast. Chyba jednak żadnych przeciwwskazań nie było, stwierdziłam więc, że będę musiała po prostu pobiec szybciej niż dzisiaj, nie zmieniając przy tym zbyt wiele. I nie tracąc koncentracji.

                Pierwszą myślą, gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania, był prysznic. Mimo że moje sztandarowe dystanse nie były długimi  – ba, właściwie najkrótszymi z możliwych – wymagały ogromnego nakładu energii ze względu na intensywność pracy mięśni. Nic więc chyba dziwnego, że potem jedynym, czego pragnęłam, była kąpiel i łóżko. Ten bieg w sumie skutkami nie różnił się od każdego innego biegu w mojej karierze, więc zasnęłam zaraz po tym, jak moja głowa spoczęła na poduszce. 


__________________
Jest i następny rozdział i, chyba w końcu, zaczynają się właściwe igrzyska i zawody. 
Mam nadzieję, że da się to przeczytać, więc miłego dnia i do następnego! :)
D. 

wtorek, 22 lipca 2014

Rozdział 4.

                Mecze Włochów cieszyły się niesamowicie ogromną popularnością. Zorientowałam się jednak chyba zbyt późno i przybyłam pod halę zaledwie dziesięć minut przed meczem, mając nadzieję, że jeszcze zostaną jakieś miejsca. Tak bardzo się myliłam! Nie było ani jednego biletu w kasie, moje uśmiechy i tłumaczenia, że przecież jestem uczestniczką igrzysk także nie pomagały i musiałam pogodzić się z myślą, że, niestety, tego dnia nie dałam rady pomóc prawdopodobieństwu.
                Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, więc obeszłam halę na około i ruszyłam w stronę centrum miasta. Rzadko kiedy spacerowałam ponad godzinę, a tego dnia wydawało mi się, że trwa to nieskończoność. Żeby dotrzeć z powrotem do mieszkania, musiałam wybrać drogę obok hali, częściowo dlatego, że nie znałam innej, a częściowo dlatego, że żywiłam jakąś tam nadzieję, że jednak się spotkamy.
                Wsłuchiwałam się właśnie w słowa francuskiego wykonawcy, który śpiewał o poważnych problemach miłosnych. Nie, żebym mówiła biegle po francusku, po prostu coś tam rozumiałam, a w większości po prostu przeczytałam tekst w internecie. Zaczęłam nawet nucić pod nosem, kiedy przez głos Stormae usłyszałam piski i jakieś okrzyki. Przestraszyłam się, że coś się stało, więc szybko się rozejrzałam.
Po drugiej ulicy stała włoska reprezentacja siatkarzy - niemal w komplecie, całkiem oblegana przez przedstawicielki płci przeciwnej. Wszyscy uśmiechali się do kibicek, ale widać było, że byli zmęczeni. Telepatycznie przesłałam im wyrazy współczucia i zapewniłam, że dadzą radę i zaraz będą w domu. Mimo że nie byłam mentalistką, jeden czy dwóch odwróciło się w moją stronę, na co odpowiedziałam skinieniem głowy.
                Pośród siatkarzy nie było Mojej Udręki, co nawet sprawiło mi ulgę. Przynajmniej miałam nie zrobić z siebie kompletnej idiotki na środku ulicy.
                Po chwili ruszyłam dalej w stronę Wioski, zostawiając Włochów z niezwykle głośnymi dziewczynami. Wiedziałam, że ich powrót do pokoi nie będzie tak łatwy i przyjemny jak mój, ale musieli się z tym liczyć, skoro nie jechali autokarem. Trudno, stwierdziłam w myślach. Nie moja sprawa.


                Brązowooki Włoch znajdował się dokładnie w tym samym miejscu, w którym go wczoraj spotkałam. Z tym tylko szczegółem, że tym razem siedział na ławce, nie stał obok niej. Poczułam się naprawdę dziwnie i naprawdę miałam nadzieję, że jednak od wczoraj się stamtąd ruszył. Przecież niedawno grali mecz, na pewno na nim był.
                Zwolniłam kroku. Co miałam robić? Zatrzymać się i przywitać? A co jeśli nie czekał na mnie, tylko na swoich kolegów, co było wielce prawdopodobne, a na pewno bardziej prawdopodobne niż to, że chodziło mu o mnie? Jeśli się zatrzymam, a on zupełnie zapomniał o tym, że się wczoraj spotkaliśmy, wyjdę na kompletną debilkę.
                Wzięłam więc głęboki wdech i z uniesioną głową ruszyłam przed siebie. Przecież minięcie ławki nie było trudnym zadaniem, po prostu wyobraź sobie, że jest pusta.
                - Hej – odezwała się Udręka, a ja natychmiast się zatrzymałam. Co robić, co robić? Powoli odwróciłam się na pięcie i wymusiłam uśmiech tak naturalny, jak było to możliwe.
                - Hej – odparłam starając się unikać jego wzroku jak ognia. Na tym skończyła się nasza rozmowa poprzedniego dnia. Czy dzisiaj miało nam pójść lepiej? Znowu byłam w tej kwestii bardzo niezdecydowana. Ponownie zapadła między nami cisza. Nie wiedziałam, czy ta cisza była przyzwoleniem na moje oddalenie się, czy nie, więc po prostu stałam dalej nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.
                Siatkarz przesunął się, robiąc mi miejsce na ławce obok siebie.
                - Masz wolne? – zapytał po angielsku, wyraźnie zaciągając z włoskiego. Nie potrafiłam zinterpretować intencji mężczyzny, ale stwierdziłam, że taka szansa może się już nie powtórzyć, a miałam okazję rozszyfrować w końcu, o co od samego początku mu chodziło.
                Skinęłam głową i usiadłam na drewnianej ławeczce pomalowanej kolorami flagi olimpijskiej, utrzymując w miarę bezpieczny odstęp od nieznajomego.
                - Luca Vettori – rzucił w moją stronę i wyciągnął rękę. Dopiero po chwili zorientowałam się, że tak melodyjnie wypowiedziane przez niego głoski tworzyły imię i nazwisko. Kiedy ocknęłam się z krótkiej chwili odrętwienia, uścisnęłam jego dłoń.
                - Małgorzata Korczyńska,  – przedstawiłam się, po czym kontynuowałam po angielsku – ale wszyscy raczej mówią do mnie Gosia. – Musiałam dodać po pierwsze dlatego, że nie za bardzo lubiłam swoje pełne imię – brzmiało trochę zbyt poważnie. Po drugie dlatego, że pewnie dla Włocha wymówienie mojej godności graniczyłoby z cudem. Cóż, w sumie nieźle bym się uśmiała.
                Siatkarz odpowiedział mi skinieniem głowy, po czym znowu zapadła kompletna cisza. Chyba ani on, ani ja nie wiedzieliśmy za bardzo co powiedzieć, jak się w tej sytuacji zachować. Znowu zaczęło się robić niezręcznie, jednak wydawało mi się, że robimy jakieś postępy. Nie czułam się do końca zawstydzona, tak jak było to wcześniej. Na razie po prostu siedziałam i chyba cieszyłam się jego obecnością. O ile było to możliwe. Jak mogłam cieszyć się obecnością kogoś, kogo nie znałam? Chyba nie chciałam się nad tym zastanawiać, czułam po prostu to, co czułam i próbowałam się z tymi uczuciami uporać.
                Siedzieliśmy tak i siedzieliśmy, aż w końcu Vettori odwrócił się w moim kierunku i odchrząknął.
                - Co tutaj robisz? – Nie do końca rozumiałam, o co mu chodziło, uniosłam więc pytająco brew. Miałam nadzieję, że pytająco. – Mam na myśli, w jakiej konkurencji startujesz?
                - Lekkoatletyka – odparłam zwięźle. – Znaczy, biegam. Sprint – próbowałam się nieco rozwinąć, ale, jako że należałam do osób niezbyt wylewnych i prawie całkowicie aspołecznych, nie do końca mi to rozwinięcie wychodziło. Ucichłam więc i spojrzałam w stronę siatkarza. Teraz on mógłby coś powiedzieć, ale przecież spotkaliśmy się wcześniej i dobrze wiedziałam, czym się zajmował. Byłam więc w niezłych opresjach, bo podtrzymywanie rozmów nie należało do moich uzdolnień.
                Westchnęłam. Denerwowało mnie to, że nie umiałam najzwyczajniej w świecie pociągnąć gadki dalej. Pewnie mężczyzna odnosił wrażenie, że nie miałam ochoty z nim rozmawiać, ale było wręcz przeciwnie. Chyba na tyle się przejmowałam (choć naprawdę starałam się tego nie okazywać), że po prostu nie mogłam wymyślić czegoś, co nie sprawiałoby, że wyszłabym na kompletną idiotkę.
                - Znasz Włoski? – Ponownie zagadnął siatkarz, przerywając ciszę, która znowu mnie dręczyła.
                - Odrobinę, kilka wyrazów – odparłam. – Niezbyt komunikatywnie – wytłumaczyłam, kiedy zobaczyłam jego uniesione brwi. – W sumie, mówienie po Włosku musi być fajne, może kiedyś zapiszę się na jakiś kurs, czy coś w tym stylu – dodałam, ale zaraz gdy skończyłam zdanie, uświadomiłam sobie, jak głupio to zabrzmiało. Miałam ochotę pacnąć się w czoło, ale zdołałam się opanować i miałam nadzieję, że odbierze to stwierdzenie lepiej niż  ja.
                - Ah, jesteś z Polski – odkrył Vettori, wskazując na orzełka na mojej bluzie. – Polski jest trudny, tak słyszałem. Samo twoje nazwisko brzmi tragicznie.
                W odpowiedzi zaśmiałam się i pokiwałam głową.
                - Racja, tragiczne – powtórzyłam po nim.
                - Nie chciałem cię urazić ani nic takiego – zerwał się zaraz do usprawiedliwień. – Po prostu nie jestem w stanie wyobrazić sobie siebie wymawiającego całość.
                - Przecież rozumiem – odparłam z szerokim uśmiechem.
                - To dobrze. – Po raz pierwszy zobaczyłam, jak Luca Vettori się uśmiecha. Nie potrafię powiedzieć, jak wtedy wyglądał, tego nie dało się opisać.
                Całe moje ciało przeszedł prąd, takie miałam wrażenie. Poczułam go, przepływającego od czubków najmniejszych palców u stóp aż po koniuszki włosów i pozostawiającego po sobie bardzo przyjemne uczucie ciepła, które ogarnęło mnie całą. Miałam wrażenie, że absolutnie każdy włosek na moim ciele staje dęba. I naprawdę, naprawdę, starałam się zachować w miarę neutralny wyraz twarzy, ale byłam pewna, że wyglądam jak Kolumb, kiedy odkrył Amerykę. Moim największym osiągnięciem było utrzymanie zamkniętych ust. Postanowiłam nie dać po sobie nic znać, że poczułam cokolwiek i odpowiedziałam mu uśmiechem, którym na pewno mu nie dorównałam.
                - Kiedy biegasz? – zmienił temat siatkarz, przypatrując mi się tym razem bez uśmiechu. Podziękowałam mu za to w myślach.
                - Zaczynam jutro – odrzekłam i wbiłam wzrok w swoje splecione palce. Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że już następnego dnia miałam zacząć spełniać swoje największe marzenia. Uśmiechnęłam się na tę myśl. Kątem oka zauważyłam, że mi się przyglądał, przez co znowu poczułam się dziwnie.
                - To twoje pierwsze igrzyska, prawda? – W odpowiedzi kiwnęłam głową. – Moje też – odparł.
                - Dobrze sobie radzicie – rzuciłam, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć.
                - To w sumie dopiero początek, więc nic nie jest pewne – stwierdził.
                Przyznałam mu rację, po czym znów zapadła cisza. Musiałam jednak przyznać, że szło nam coraz lepiej. Co prawda, wypowiedzi nasze nie były zbyt rozbudowane, ale jeszcze kilka godzin wcześniej nigdy bym nie pomyślała, że moglibyśmy kiedykolwiek zamienić ze sobą więcej niż to jedno „hej” poprzedniego dnia. I prawdę mówiąc, byłam tym faktem uradowana. I może nie była to nasza ostatnia rozmowa? Nadal przecież nie odgadłam jego wzroku: co tak naprawdę wyrażał?
                Prawie w ogóle nie czułam już skrępowania, znaczy, nadal bałam się, że powiem coś głupiego, że zrobię coś nie tak, że zbyt intensywnie zareaguję, że nie ukryję przed nim tego, co się ze mną działo, kiedy nasze spojrzenia się spotykały. Zaszła jedna zmiana – Vettori był człowiekiem. Może zabrzmi to absurdalnie, ale przynajmniej uświadomiłam sobie, że on także jest osobą z krwi i kości. Że nie jest odległą parą oczu na jadalni, której spojrzenie sprawia, że mam ochotę schować się pod stołem i stamtąd nie wychodzić. Był czymś ponadto. Rozmawiał ze mną, jakbyśmy się znali od dawna, tylko po prostu długo nie widzieli. Jego naturalność mi imponowała. Nie miał problemów z rozmową ze mną. Ach, ci towarzyscy Włosi, prawda?
                - Czas na mnie – oznajmiłam, gdy milczenie trwało już kilka minut. - Miło było cię poznać.

                - Wzajemnie, Gosia – odrzekł, zwracając się do mnie tak, jak o to prosiłam i posłał mi na pożegnanie jeszcze jeden uśmiech, który wystarczył, bym miała wieczorem problemy z zaśnięciem, chociaż miałam nadzieję, że były one spowodowane zdenerwowaniem przed biegiem.




___________________
Rozdział co prawda krótki, ale, ach, w końcu odkrywam karty, najciekawszy aspekt tegoż tworu zostaje rozwiązany - Brązowooka Udręka to nie kto inny jak Luca Vettori (kto by się spodziewał?). Igrzyska na dobre się rozpoczynają, mam nadzieję, że nie przynudzam.

wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział 3.

          Nie było go na śniadaniu. Może po prostu go nie widziałam, a może się minęliśmy.
          Z jednej strony naprawdę mnie to ucieszyło, bo w końcu się nim nie stresowałam, nie myślałam o tym, żeby nie zrobić niczego głupiego i normalnie zjadłam posiłek, co w ostatnim czasie nie było do końca możliwe. Całkiem się wyluzowałam, porozmawiałam z innymi reprezentantami, pożartowaliśmy i pośmialiśmy się, atmosfera była w końcu taka, jaka być powinna. Ulga, właśnie to czułam.
          Była też druga strona medalu, jak zawsze zresztą. Jakaś część mojego umysłu cały czas zajmowała się tematem Włocha. Dlaczego nie przyszedł? Czy gdyby przyszedł, wyglądałoby to tak, jak wczoraj? Może byłabym w stanie coś wyczuć? Może po całej tej rozmowie z Anią istniała szansa, że dałabym radę stwierdzić, czy faktycznie między nami coś się dzieje. Brzmiało to absurdalnie, bo przecież  między dwiema osobami, które ze sobą nigdy nie rozmawiały nie mogło powstać nic. I z jakiegoś powodu, mimo to nadal chciałam to sprawdzić. Skoro nie było okazji, to trudno. Przecież istniało jakieś prawdopodobieństwo, że się jeszcze spotkamy.
          A gdyby temu prawdopodobieństwu trochę pomóc?
          Słyszałam i czytałam o turnieju siatkarzy na igrzyskach. Następnego dnia Włosi mieli rozegrać kolejne spotkanie. Może mogłabym pójść na halę? Przemyślę to jeszcze, powiedziałam do siebie w myślach i zakończyłam tę tragiczną dyskusję w środku mojej głowy, po czym powróciłam do rozmów z kolegami i koleżankami reprezentującymi Polskę.
          Podczas powrotu do budynku mieszkalnego numer 12, w którym znajdował się między innymi moje mieszkanie, spotkałam Łukasza Żygadło, co bardzo mnie ucieszyło. Szedł akurat z Krzyśkiem Ignaczakiem i Michałem Winiarskim w przeciwnym kierunku, ale zatrzymał się, przywitał i zamieniliśmy ze sobą kilka zdań. Przedstawił mi dwóch pozostałych siatkarzy, dzięki czemu mogłam ten dzień już z samego rana zaliczyć do bardzo przyjemnych i bardzo pozytywnych. Wszyscy byli bardzo mili i obiecali, że będą w miarę możliwości oglądać moje wyścigi i trzymać kciuki, za co byłam naprawdę wdzięczna. Każde wsparcie jest bardzo ważne, a takie to już w ogóle! Podziękowałam im na oko tysiąc razy, dałam słowo, że i ja będę im bardzo kibicować, po czym rozstaliśmy się i ruszyliśmy w swoich kierunkach.
          Dzień treningu, to był właśnie dzień treningu. Podczas igrzysk odbywały się rzadziej i były nieco lżejsze, tak, żeby organizm nie odzwyczaił się od wysiłku, ale też, żeby nie przemęczył się i by wszystkie mięśnie zadziałały prawidłowo podczas biegów.
          Spotkałam się z trenerem przy wejściu do Wioski Olimpijskiej. Od początku imprezy dostałam od niego duży kredyt zaufania, chociaż zaczęło mnie zastanawiać, czy nie zbyt duży, bo prawie w ogóle się nie widywaliśmy i nie rozmawialiśmy o zawodach. Nie byłam pewna, czy powiedzieć mu o tym, czy dać mu spokój, ale w końcu się odezwałam. Przytaknął mi i stwierdził, że następnego dnia, dzień przed moimi pierwszymi startami, spotkamy się na spokojnie i wszystko omówimy. Nie rozumiałam, czemu dzisiejszy dzień nie był odpowiednim, ale już niczego nie negowałam.
          Trening był faktycznie dosyć lekki, czułam po nim jakiś taki niedosyt. Na szczęście, dostałam pozwolenie na wieczorną przebieżkę, która chyba była tym, czego aktualnie potrzebowałam. Adam, bo tak miał na imię trener, chyba przejmował się moimi biegami na tyle, że bał się, że zbyt mocno mnie obciąży. Chyba to rozumiałam. W każdym razie, starałam się.
          Po zajęciach nie czułam się ani trochę zmęczona, więc po szybkim prysznicu rozsiadłam się na łóżku, włączyłam program telewizyjny transmitujący to, co działo się na igrzyskach i zabrałam się na zaplatanie włosów. Uznałam, że najwygodniej będzie mi w warkoczu. Później zrobiłam sobię zieloną herbatę, którą, tradycyjnie już, poparzyłam sobie język.
          Poszukiwania czerwonego lakieru do paznokci (zresztą, jak każdego lakieru do paznokci – ba! wszystkiego) w mojej kosmetyczce to jak prawdziwa wyprawa Indiany Jonesa na nieznane tereny. Albo mam  jakieś poważne problemy ze wzrokiem, albo jakieś elfy zawsze wszystko mi chowają – czy to w kosmetyczkach, czy to w walizkach, czy to w torebkach. I zawsze znajduję te przedmioty, kiedy już nie są mi potrzebne. Tym razem jednak nie dałam za wygraną i twardo szukałam. W końcu wysypałam całą zawartość sakiewki na łóżko. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że akurat lakiery włożyłam luźno do torby. Pacnęłam się w czoło, pokręciłam głową i odnalazłam to, czego szukałam.
          Nie byłam najlepsza w malowaniu paznokci. Wydawało mi się oczywiste, że kobiety mają jakiś dodatkowy zmysł, dzięki któremu malowanie paznokci to coś naturalnego i wychodzi idealnie. Tylko ja byłam kompletnym wyrzutkiem, który musiał trzymać przy sobie patyczki higieniczne i zmywacz do paznokci, żeby zmywać lakier, który lądował na palcach, a nie paznokciach. Jakbym nie mogła być dobra chociaż w czymś.
          Kiedy słońce zaczęło zachodzić (nie miałam pojęcia, jak ten czas zleciał, czyżbym aż tyle malowała paznokcie?) przebrałam się w wygodne legginsy do biegania, na tshirt narzuciłam bluzę, do telefonu podłączyłam słuchawki i byłam gotowa do wyjścia. Upewniłam się, czy dobrze zamknęłam drzwi i ruszyłam schodami na parter.
          Ruch w Wiosce był spory, większość zawodników wracała pewnie po swoich konkurencjach do domów. Kilkoro olimpijczyków, podobnie jak ja, zamierzali wieczór spędzić bardziej aktywnie.
          Minęłam coś na kształt bramy wjazdowej. Zatrzymałam się na chwilę, próbując przypomnieć sobie obraz mapy, którą oglądałam popołudniu, żeby się przypadkiem nie zgubić. Po kilkudziesięciu sekundach zdołałam stwierdzić tyle, że powinnam skręcić w prawo. Wzruszyłam ramionami niemal niezauważalnie i pobiegłam przed siebie. W końcu przecież do Wioski Olimpijskiej nie można było nie trafić.
          Bieganie dawało mi wiele radości. Krótkie dystanse, w których zazwyczaj startowałam były dla mnie czymś absolutnie cudownym. Wymagały wytrwałości, podobnie jak większe odległości, ale do tego dawały niesamowity zastrzyk adrenaliny. Przecież miałam dwieście, nie dwa tysiące, metrów na to, żeby kogoś wyprzedzić.
          Oczywiście, nie miałam nic przeciwko dłuższym biegom, ale były one dla mnie... nieco zbyt stateczne. Wymagały ogromnej koncentracji przez długi czas, a ja z koncentracją miałam ogromne problemy. Powinnam pójść do jakiegoś lekarza zaraz po powrocie, może przepisze mi coś porządnego i w końcu mi się poprawi.
          Trucht był dla mnie formą relaksu, ale i przygotowywania mięśni na wysiłek. Oczywiście, regularne wprawianie ich w ruch dawało bardzo pozytywne skutki i nie męczyłam się za bardzo, mogłam biegać naprawdę długo. Niezależnie od tego, ile to trwało, bardzo mnie rozluźniało. Mogłam przez godzinkę nie przejmować się niczym poważnym, tylko tym, żeby postawić jedną nogę przed drugą. Mogłam wsłuchać się w teksty piosenek na playliście i uciec od problemów. Oddychałam miarowo, kroki stawiałam do rytmu piosenki i nawet nie zorientowałam się, kiedy minęło trzydzieści minut, czterdzieści, aż w końcu i godzina. Uznałam, że tyle tego dnia mi wystarczyło i ruszyłam w drogę powrotną. Faktycznie, nie było czym się martwić. Powrót do mojego tymczasowego miejsca zamieszkania był niesamowicie łatwy, nie miałam z tym żadnych problemów.
          Problemy, jeśli o nie chodzi, pojawiły się dokładnie w tym momencie, w którym się ich zupełnie nie spodziewałam.
          Serce zaczęło mi bić prawdopodobnie szybciej niż Boltowi po pobiciu rekordu świata i zostaniu najszybszym człowiekiem na Ziemi. Oto niemal wpadłam na Brązowooką Włoską Udrękę Mojego Życia.
          Nie wiedziałam, jak to było możliwe, że spotykaliśmy się tak często. Wydawało mi się to wręcz nienaturalne, ale siatkarz zdawał się być jeszcze bardziej zaskoczony niż ja. Stał przede mną, jakieś trzydzieści centymetrów wyższy i znowu patrzył prosto na mnie sprawiając, że wszystkie moje wnętrzności przewracały się na drugą stronę. Jego brązowe oczy zdawały się być jeszcze bardziej brązowe, o ile w ogóle było to możliwe. Czy kolor oczu mógł stawać się nagle bardziej intensywny?
          Tak, jak było to podczas owego feralnego śniadania, wydawało mi się, że świat zwolnił, albo nawet całkowicie się zatrzymał. Nie słyszałam żadnego dźwięku, nie czułam wiatru, nie widziałam nic poza hipnotyzującymi oczami mężczyzny przede mną. Nie miałam pojęcia, jak się przed tym bronić, nie wiedziałam, czy obrona była w ogóle możliwa.
          Cisza zaczęła się robić coraz bardziej dziwna. Z każdą mijającą sekundą czułam się bardziej skrępowana i bardziej zażenowana tym, że nie potrafiłam najzwyczajniej w świecie odwrócić wzroku. Jak to w ogóle było możliwe?
          Jeśli ktokolwiek kiedykolwiek czuł się tak niezręcznie i bezsilnie, że nie mógł tego znieść, niech pomnoży swoje odczucia przez sto i wyjdzie mu mniej-więcej to, jak ja się czułam. Tragedia. Istna tragedia.
Pewnie znowu minęło zaledwie kilka sekund, a mnie się wydawało, jakbyśmy stali na tym chodniku dobę, kiedy w końcu zdobyłam się na odwagę, by zrobić cokolwiek. Odchrząknęłam i zamknęłam i otworzyłam oczy kilka razy, żeby je nawilżyć. Czyżbym przez cały ten czas gapiła się na niego bez mrugania? Cudownie, wyszło więc jeszcze gorzej.
          - Hej – powiedziałam zachrypniętym głosem, chociaż dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że głos ten faktycznie należał do mnie. Przeżywałam w środku mały triumf, bo oto wydałam z siebie dźwięk. Dopiero później doszło do mnie, że przecież był Włochem i po polsku nie rozumiał. Wmówiłam więc sobie, że powiedziałam to po angielsku i mentalnie ściskałam kciuki, aby i on znał ten język.
          - Hej – odparł, po czym znowu zapadła cisza. Zostałam jednak zaopatrzona w nowe materiały do przemyśleń. Jego głos. Jedno słowo – do tego zaledwie trzyliterowe - ale jak brzmiało! Barwę miał absolutnie przyjemną dla ucha, do tego jego ton był niski. Przyłapałam się nawet na myśli, że mogłabym go słuchać codziennie.
          Cóż jednak z tego, że miałam nad czym myśleć, kiedy znów zapadła cisza? Czy to był ten moment, w którym miałam czuć iskrę? Nadal nie czułam nic, tylko tę ciszę pełną skrępowania. Może to ona była odmianą chemii? Czy w jego wzroku coś zdradzało, że chciał się „na mnie rzucić”? Moim zdaniem absolutnie nic. Jego spojrzenie było całkowicie bez wyrazu, jedynie uniesiona brew sprawiała, że w moich myślach tliła się jeszcze nadzieja, że ów człowiek odczuwa cokolwiek.
          Już otwierałam usta, żeby powiedzieć cokolwiek, w tym samym czasie widziałam, jak Włoch robi to samo, kiedy usłyszałam znajomy głos wymawiający moje imię.
          Odwróciłam się natychmiast, jednocześnie wdzięczna i zdenerwowana, że musiałam przerwać kontakt wzrokowy z mężczyzną przede mną i dostrzegłam Darka stojącego kilkadziesiąt metrów dalej i machającego do mnie. Odmachałam mu i kiwnęłam głową dając znak w stylu „co jest?”
          - Idziemy się trochę przejść, na miasto, chcesz iść z nami? – krzyknął, jakby nie mógł podejść bliżej. Czy miałam ochotę gdziekolwiek iść? Ani trochę. Przecież właśnie skończyłam bieg i, mimo że nie byłam bardzo zmęczona, jedyne, na co miałam ochotę, to położyć się w łóżku. Tak też się wytłumaczyłam, na co ten skinął głową i odszedł.
          Odwróciłam się, żeby spojrzeć z powrotem na Włocha, ten nadal mi się przyglądał, tym razem ze zmrużonymi oczami. Na pewno nie rozumiał, o co chodziło. W odpowiedzi na jego wzrok wzruszyłam ramionami, po czym ponownie wyszeptałam krótkie „hej” na pożegnanie i ruszyłam w kierunku swojego mieszkania. Stwierdziłam, że tak będzie najlepiej, bo inaczej prawdopodobnie stalibyśmy tam do rana.

          Pierwszą i jedyną czynnością po powrocie do pokoju było wejście pod kołdrę. Odpłynęłam do krainy marzeń sennych niemal natychmiast.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Rozdział 2.

          Jak co dzień (odkąd tam przyjechałam), zaraz po przebudzeniu chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do tego, że nie byłam w swoim domu, nie znajdywałam się na trzecim piętrze budynku mieszkalnego na obrzeżach Krakowa. Byłam w Wiosce Olimpijskiej na najprawdziwszych igrzyskach. Zastanawiało mnie, czy inni uczestnicy, którzy są tu po raz któryś, również czują te emocje, nawet za tym kolejnym razem. Czy codziennie budzą się pełni energii i czują, jak adrenalina podnosi im ciśnienie w krwi i sprawia, że mają ochotę przebiec cały świat? Nie wiedziałam.
          Po porannej toalecie założyłam na siebie dres reprezentacyjny i usiadłam na łóżku. Było dosyć wcześnie, miałam więc jeszcze trochę czasu, zanim moja olimpijska towarzyszka powinna wparować i wyciągnąć mnie na śniadanie. Postanowiłam więc skorzystać z wyposażenia pokoju i zaparzyłam sobie herbatę w kubku, który następnie chwyciłam przez rękawy bluzy i wyszłam na balkon.
          Usiadłam na zimnych kafelkach i wbiłam wzrok w budynek przed sobą. Przypomniały mi się wydarzenia dnia poprzedniego i naprawdę straciłam ochotę na wychodzenie z domu, a już w ogóle nie chciałam wejść na tę stołówkę. A może tylko tak sobie wmawiałam?
          Zaczęłam się nad tym wszystkim głębiej zastanawiać. Chcąc nie chcąc, musiałam przyznać, że Udręka Mojego Życia jawiła się pod postacią bardzo, onieśmielająco wręcz, przystojną. Jego brązowe oczy jednocześnie sprawiały, że miałam ochotę uciekać i podejść bliżej. Kilkudniowy zarost tylko dodawał mu uroku. Nie miałam zielonego pojęcia, co się ze mną działo, kiedy rażona byłam jego spojrzeniem, ale chyba mi się to podobało. I zaczęłam dochodzić do wniosku, że chęć ucieczki jest pewnego typu odruchem obronnym. Najwidoczniej podświadomie nie chciałam się w nic mieszać, bo i tak wiedziałam, że przecież nic z tego wyjść nie mogło.
          Ale czy świadomie było tak samo? No właśnie chyba nie.
          - Czy ja codziennie muszę przychodzić cię budzi... – usłyszałam głos kobiecy z wnętrza mieszkania. Wstałam więc i weszłam z powrotem do środka, zamykając za sobą drzwi balkonowe. – Ach, nie śpisz! Cudnie. – Nie miałam zielonego pojęcia czemu przychodziła, czasami traktowała mnie jak dziecko. Stwierdziłam jednak, że lepiej mieć taką koleżankę, niż siedzieć w samotności, no nie?
          - Dzień dobry – odparłam tylko i dopiłam herbatę, po czym odstawiłam kubek i ponownie ruszyłam za Anią w stronę stołówki.
          Kiedy tylko minęliśmy prób namiotu, zaraz skierowałam się w stronę stolika, który zajmowaliśmy wczoraj, tak po prostu – sama nie wiem, czemu. Pewnie po prostu moja podświadomość, która chciała ponownie spotkać się z brązowooką Udręką, przejęła nade mną kontrolę i takie były tego skutki. Naprawdę przejęłam się tym, że ów stolik był już zajęty. Przez myśl przeszło mi, że może moja podświadomość jest wspierana przez świadomość, ale szybko to odrzuciłam i skupiłam się na szukaniu wolnego miejsca.
          Po kilku minutach akurat zwolniły się krzesła niedaleko bufetu greckiego. Stwierdziłam więc, że w sumie i dziś mogę zjeść jakąś sałatkę. Może z fetą?
          Ania zajęła miejsce obok mnie, a reszta naszej grupy porozsiadała się po tej samej stronie blatu. Połowa siedzeń przy stole nadal pozostawała wolna, więc oczywiste było, że ktoś z czasem się dosiądzie.
          Po sałatkę nawet nie musiałam za długo męczyć się w kolejkach, zatem szybko wróciłam na swoje miejsce. Jak to miałam w zwyczaju, najpierw wydziobałam cały ser feta, który, według mnie, był obowiązkowym składnikiem absolutnie każdej sałatki. Najlepiej, żeby dodawać go po trochu do wszystkiego. Ser feta był całym moim światem.
          Kiedy tak rozkładałam swoją sałatkę na czynniki pierwsze, do stolika podeszła grupa sportowców z innego kraju. Jeden z nich łamaną angielszczyzną zapytał, czy miejsca są wolne, potaknęłam więc nawet nie unosząc wzroku na nowo przybyłych.
          - Może dziś się polenimy i pooglądamy w telewizji, co ciekawego się dzieje na stadionie? – Zwróciłam się do Anki i zamarłam. Pewnie gdyby mnie nie naszło na to, żeby o cokolwiek ją zapytać, nie odwróciłabym wzroku od swojego talerza i nie zobaczyłabym, że dokładnie przede mną siedzi Brązowooka Udręka Mego Życia. Jestem pewna, że moja towarzyszka coś mi odpowiedziała (miałam nadzieję, że to była odpowiedź twierdząca), ale kompletnie nic nie słyszałam. Nie miałam pojęcia, co się działo, ale świat zdawał się całkiem zwolnić. Nagle wszystkie głosy, śmiechy, nawet brzęczenie sztućców o talerze, wszystko to umilkło i zapanowała kompletna cisza. Dawno nie czułam się tak spłoszona. Mój odruch ucieczki już się uruchomił, ale postanowiłam z nim walczyć.
          Jak? Odwróciłam wzrok niemal natychmiast, a świat wrócił do normalności. Nie wiem, ile to mogło trwać, pięć sekund, pięć minut? Dla mnie była to cała wieczność. Czułam delikatny dreszczyk na plecach i próbowałam wymyślić, czym może on być spowodowany. Nie doszłam do żadnego logicznego wytłumaczenia.
          Mój wzrok ponownie przykuła sałatka i z niezwykłą zawziętością zabrałam się za oddzielanie pomidora od ogórka. Starałam się robić wszystko, byle nie patrzeć przed siebie, żeby tylko znowu nie wpaść w pułapkę jego oczu, bo wiedziałam, że drugi raz wyplątanie się z niej nie pójdzie tak łatwo.
          Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, żeby nie wyglądało to co najmniej bardzo dziwnie. Czułam na sobie nie tylko wzrok brązowookiego siatkarza, ale i Ani, i Darka i wszystkich wokoło. Jakby nagle cała stołówka się odwróciła, żeby popatrzeć. Wzięłam głęboki wdech i postarałam się odepchnąć te myśli. W rzeczywistości wcale tak nie było. Patrzyła się na mnie Anka, zerknęłam więc w jej stronę kątem oka – miała uniesioną brew i na tyle, na ile już ją znałam, mogłam być pewna, że czekała nas rozmowa. Pokręciłam przecząco głową, dając znać, że to nie pora i miejsce na takie rzeczy. Ta wzruszyła ramionami, jakby mówiąc, że on przecież i tak nic z tego nie zrozumie. Ja natomiast byłam pewna, że widział nasze pełne porozumienia spojrzenia i dobrze wiedział, że chodzi nam o niego właśnie. Przecież to było oczywiste.
          Ponownie podniosłam wzrok – nie wiem, czemu, po prostu to zrobiłam – i na własne życzenie znów napotkałam spojrzenie Włocha. Tym razem wytrzymałam nieco dłużej i patrzyliśmy się tak na siebie dobre dziesięć sekund, po czym zrobiło się tak niezręcznie, że nie dałam rady i znowu wbiłam wzrok w resztkę sałatki. Spojrzenie Włocha przez cały czas było twarde, takie, że zupełnie nie mogłam rozszyfrować, o co mu chodziło. Nigdy w życiu się z czymś takim nie spotkałam i zaczęłam się cieszyć, że po igrzyskach pewnie już nie będę musiała tego znosić.
          - Czas na nas – szepnęłam do Ani, ponownie zerkając na mężczyznę na przeciwko, ale natychmiast odwracając wzrok.
          - Jasne, złotko, już lecimy – odrzekła. Chwyciłyśmy swoje talerze i ruszyłyśmy w stronę wyjścia, po drodze zostawiając je w miejscu do tego przeznaczonym.


          Przez całą drogę powrotną czułam, jak tyczkarka próbuje nie wybuchnąć. Widziałam, jak walczyła ze sobą, żeby nie zacząć przepytywać mnie na środku ulicy. Chyba wiedziała, że i tak bym jej nie odpowiedziała przy tych wszystkich ludziach. Byłam jej za to wdzięczna, ale jednocześnie próbowałam się nie roześmiać. Jej przyspieszony krok i ciągłe spojrzenia w moją stronę mówiły wszystko.
          Widziałam też wyraz ulgi na jej twarzy, kiedy zamknęła za sobą drzwi mojego mieszkania. Nie zdążyłam nawet usiąść, kiedy zaczęła wyrzucać z siebie słowa.
          - Co. To. Miało. Być. Czy ty to widziałaś? Oczywiście, że to widziałaś. Dobrze wiesz, co się stało. Matko, kobieto. Kto to był? Czemu on...
          - Uspokój się – przerwałam jej unosząc dłoń.
          - ... się tak na ciebie patrzył? Znasz go? Od kiedy? Co was łączy? – Kobieta wzięła głęboki oddech. Wpatrywałam się w nią z uniesionymi brwiami i czekałam, aż skończy. Kiwnęła głową. Ania była bardzo pozytywną osobą, często o tym myślałam. O kimkolwiek innym powiedziałabym, że wtyka nos w nie swoje sprawy, ale ona nawet wykrzykując te pytanie wyglądała, jakby to miało zapewnić pokój na świecie. Ciekawe, czy potrafiła się na kogoś złościć, bo wyglądało na to, że nie za bardzo. Tak czy tak, wolałam nie próbować.
          - Nie mam pojęcia, co się dzieje, serio. To jakiś siatkarz, był wczoraj na tym meczu i pewnie mnie wczoraj widział, dlatego się przysiadł – odparłam zgodnie ze swoimi przekonaniami (albo ich częścią) i wzruszyłam ramionami.
          - Kobieto – odrzekła atletka przeciągając samogłoski. – Ty chyba nie widziałaś, jaki on miał wzrok. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak się na kogoś patrzył, tym bardziej mężczyzna na kobietę, tym bardziej mężczyzna na kobietę, którą widzi pierwszy raz w życiu.
          - Widział mnie prawdopodobnie drugi raz w życiu, to coś zmienia?
          - Absolutnie, stanowczo, definitywnie nie. Gdyby na mnie się tak spojrzał...
          - Nie wiedziałabyś co zrobić i gapiła się jak głupia w sałatkę na talerzu?
          - Mniej więcej – odparła z promiennym uśmiechem.
          - Tylko tyle chciałaś wiedzieć? – dopytałam pełna niedowierzania, że to koniec przesłuchania.
          - Nie, coś ty. Skoro ten Włoch tak ci się przyglądał, to na pewno coś znaczyło, wiesz? – W odpowiedzi uniosłam brew. – Ahhh, dziecko, nic nie wiesz o tym wielkim świecie. Najprawdopodobniej nie może od ciebie oderwać wzroku, bo jesteś taka śliczna. Masz zamiar coś z tym robić?
          - Czemu miałabym mieć zamiar, żeby coś z tym robić? – odpowiedziałam i poczułam, że się czerwienię. Ania na pewno to zauważyła, bo uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
          - Oj, już ty dobrze wiesz, czemu. Przez chwilę tak na siebie patrzyliście, że myślałam, że się na siebie rzucicie, a stół nie byłby żadną przeszkodą.
          Byłam w szoku. Naprawdę tak odebrali to wszyscy wokoło? Nie wiedziałam, co powiedzieć. Było mi wtedy po prostu okropnie niezręcznie, wcale nie wydawało mi się, że chciałam się na niego rzucić. A on na mnie? Zaczęłam się bać. Tyczkarka chyba to wyczuła.
          - Spokojnie, kochana. Nie jest źle. Ale jeśli przy pierwszym... drugim, tak, drugim spotkaniu tak między wami iskrzy, to nie wiem, co będzie później.
          Później? Iskrzy? Chyba mówiłyśmy o dwóch różnych przypadkach. O dwóch różnych miejscach, o dwóch różnych Włochach i o dwóch różnych Gosiach, bo według mnie było zupełnie inaczej. Nie było żadnej chemii i ani jednej iskry – po prostu niezręczność. Tak właśnie.
          Chociaż, gdy zastanawiałam się nad tym później (a muszę przyznać, że się zastanawiałam), doszłam do wniosku, że zdecydowanie bardziej podobała mi się wersja mojej towarzyszki. Cała ta sytuacja byłaby całkowicie filmowo-książkowo-bajkowa, ale takie sytuacje nie mają miejsca i każdy normalny dorosły człowiek, który swoją życiową drogę walczył ze słabościami na treningach, dobrze o tym wie. W tym przypadku to byłam ja. Chciałam podejść do sprawy tak racjonalnie, jak tylko się dało, ale wszystko to samo w sobie nie wyglądało na racjonalne. Jak w takim wypadku należało postąpić? Miałam się zachowywać jak głupiutka bohaterka komedii romantycznych, wpadać na niego na korytarzach, przepraszać i czekać, aż się zakocha? Nie, to nie brzmiało ani trochę jak Małgorzata Korczyńska.
          Mimo wszystko, nadal żywiłam nadzieję... na coś. Nadal nie wiedziałam do końca na co.



_________________________________
Ah, kolejny z głowy. Przykro mi, że jeszcze nic się nie dzieje. Powoli się rozkręcam. :)
D.

wtorek, 1 lipca 2014

Rozdział 1

     - Gocha, wstawaj! – Kim była ta kobieta? Czemu kazała mi wstawać? Przecież już dawno skończyłam szkołę, a treningi obecnie przełożyłam na popołudnia, bo zbliżają się igrzy... Ah, no tak. Już wszystko sobie przypomniałam. Wydarzenia z dnia poprzedniego nagle do mnie wróciły i podniosłam się z łóżka z szerokim uśmiechem na ustach.
     - Co jest?
     - Jak to: co jest? Śniadanie jest! Idziemy na stołówkę, ogarnij się i chodź z nami, bo wszystkie miejsca nam pozajmują! – Tak, jej szeroki uśmiech i optymizm porażał mnie od samego rana.
     Zebrałam się z łóżka najszybciej jak mogłam i poleciałam do łazienki, żeby jakoś doprowadzić się do porządku. Nie miałam wiele czasu, więc tylko spięłam włosy w kitkę, ubrałam biało-czerwony dres i ruszyłam pędem za Anką i podążającymi z nią innymi reprezentantami.
     Jeśli myślałam, że nic mnie tu już nie zadziwi, to naprawdę bardzo się myliłam. Nigdy w życiu nie wyobrażałam sobie stołówki tak dużej, jak ta. Chociaż, z drugiej strony, w sumie po co byłoby mi wyobrażanie ogromnej stołówki?
     W każdym razie, po wejściu do ogromnego namiotu musiałam przyzwyczaić się do widoku tysięcy, tysięcy stolików, barów, punktów wydawania jedzenia, i jeszcze większej ilości krzesełek. I ludzi. Zdawało się, że wszyscy olimpijczycy tu przyszli. I pewnie tak było.
     Kiedy minęła ta, nie wiem jak długa, chwila odrętwienia i zadziwienia, Ania pociągnęła mnie za sobą w stronę jakiegoś wolnego stolika, który został wypatrzony przez kogoś od nas. Prawdziwe polowanie z samego rana. Dojście tam zajęło nam chyba wieczność, wręcz zmęczyło mnie ciągłe przeciskanie się między sportowcami i nieustanne „sorry” za każdym razem, kiedy kogoś potrąciłam.
     W końcu! W końcu się udało. Z westchnieniem ulgi usiadłam na krzesełku. Po chwili jednak doszło do mnie, że trzeba jeszcze wstać i pójść po jedzenie. Na samą myśl o ponownym wędrowaniu slalomem między krzesełkami skrzywiłam się.
     - Nie martw się, złotko, załatwię ci jakąś sałatkę – tyczkarka zdawała się mieć naprawdę dobry humor. Przyjęłam to z uśmiechem pełnym ulgi i wdzięczności, tak mi się wydaje.
     Zostałam więc przy stole, sama z jakimiś sportowcami, z którymi tylko wymieniałam uśmiechy.
     Zaczęłam rozglądać się po sali i grać w grę pod tytułem „jakiej reprezentacji to dres?” i szło mi całkiem dobrze, naprawdę. Pewnie dlatego, że większość dresów miała naszyte flagi albo nazwy państw na bluzach. Nieważne. Rozglądałam się dalej, kiedy mój wzrok napotkał przeszkodę w postaci... oczu. Para oczu, która wpatrywała się we mnie tak intensywnie, że odruchowo opuściłam wzrok, błagając w duchu o to, żeby moje śniadanie już tu było.
     Ciekawość jednak wzięła górę i po chwili postanowiłam poszukać źródła mojej udręki pełnej niezręczności. Kiedy w końcu doszłam do tego, w którą stronę powinnam patrzeć, to Źródło Mojej Udręki zlokalizowało mnie.
     Właściciel pary ciemnobrązowych oczu wpatrywał się we mnie z uniesioną brwią. Przez chwilę zastanawiałam się, czy aby nie patrzy gdzieś do tyłu, za mnie, co byłoby chyba jeszcze bardziej niezręczne. Kiedy jednak uświadomiłam sobie, że to ja jestem obiektem wzrokowego prześladowania, ponownie opuściłam wzrok i postanowiłam już go nie podnosić. Później żałowałam, że nie zdążyłam odczytać nazwy państwa, z którego pochodziło Źródło Udręki, bo przynajmniej wiedziałabym, jaką reprezentację unikać.
     - Et voila! – usłyszałam dobrze mi już znany kobiecy głos i po chwili pod moim nosem wylądował talerz z jakąś sałatką i grzankami.
     - Merci – odpowiedziałam szybko i uśmiechnęłam się szeroko. Jednak coś pamiętałam ze szkolnych lekcji francuskiego. Taką miałam przynajmniej nadzieję.
     Zaraz zabrałam się za jedzenie. Próbowałam jak najbardziej wiarygodnie oddawać prawdziwą fascynację sałatą i pomidorem przede wszystkim, żeby zająć czymś wzrok i powstrzymać się od sprawdzenia, czy moja Udręka nadal na mnie patrzy. Po chwili jednak stwierdziłam, że im szybciej zjem śniadanie, tym szybciej będę mogła to miejsce opuścić.
     - Gocha, dziś startują nasi siatkarze, wybierasz się z nami na mecz?
     - Jasne, oczywiście, zdecydowanie tak! – odpowiedziałam szybko, łykając ostatnie kęsy sałatki.  Udało się, ale co z tego, skoro cała reszta dopiero zaczęła, a teraz jeszcze dziwnie się na mnie patrzyli. Westchnęłam. 
     – O której ten mecz?
     Moja koleżanka zerknęła na swój zegarek.
     - Mamy jeszcze trzy godziny, więc spokojnie. Nie musiałaś się tak śpieszyć.
     - Po prostu mam coś do zrobienia i chciałam zdążyć – odparłam bez zastanowienia i wzruszyłam ramionami. – Pójdę już, widzimy się przed meczem?
     - Jasne.
     Podniosłam się o mało nie wywracając krzesełka wprost pod nogi jakiegoś atlety ze Stanów. W milczeniu wyminęłam go, nasz stolik i ruszyłam do miejsca, w którym wszyscy zostawiali talerze. Manewrowanie między krzesełkami i ludźmi z łatwymi do potłuczenia przedmiotami w rękach to nie była moja specjalność, ale jakimś cudem mi się udało.
     Przed samym wyjściem odwróciłam się jeszcze, żeby poszukać Mojej Udręki i postarać się odkryć jego tożsamość, ale z tym było jeszcze trudniej. Znaleźć jedną parę oczu pośród tylu tysięcy nie było łatwym zadaniem i pewnie dlatego się nie udało. Trudno, powiedziałam dobie w myślach. To nawet lepiej, że nie wiem, kim jest. Po takim jednorazowym epizodzie to i tak nie miało znaczenia.


     Usiadłam na łóżku w pokoju, nie wiedząc kompletnie za co się zabrać. Misja pod tytułem ewakuacja ze stołówki powiodła się sukcesem, ale co z tego, skoro teraz nie mam co robić? Westchnęłam.
     W końcu stwierdziłam, że mogę zająć się włosami. Weszłam do łazienki, pochyliłam się nad zlewem i pozwoliłam, by gorąca woda płynąca z kranu, sprawiła, że moje blond włosy stały się najpierw wilgotne, a potem całkiem mokre. Kilka strużek spłynęło mi pod bluzkę, wywołując gęsią skórkę. Lewą ręką sięgnęłam po omacku na półkę, gdzie wcześniej postawiłam butelkę szamponu. Nałożyłam specyfik na włosy i wtarłam, fundując sobie w ten sposób całkiem przyjemny, i darmowy, masaż głowy. Kiedy, posługując się zmysłem dotyku, stwierdziłam, że tyle piany wystarczy, ponownie odkręciłam wodę, która zabrała szampon ze sobą, pozostawiając przyjemny zapach. W końcu chwyciłam ręcznik, zakręciłam go na włosach, tworząc coś na kształt turbanu i opuściwszy łazienkę, położyłam się na łóżku. Odetchnęłam głęboko i włączyłam telewizję.
     Nawet nie wiem kiedy minął cały ten czas, ale mogę się założyć, że dosłownie dwie minuty później do środka wparowała Ania.
     - Wstawaj, księżniczko. Wychodzimy – poinformowała mnie z uśmiechem na ustach.
     - Daj mi moment – odparłam, starając się uwolnić włosy od ręcznika. Znowu nic nie zdążyłam z nimi zrobić, no pięknie!
     - Ogarniesz je w autobusie, bo jak się nie pospieszysz, to zaraz nam ucieknie! – Kobieta położyła ręce na biodra i uniosła brew, wyraźnie niepocieszona, chyba po raz pierwszy.
     - Już idę, idę – odpowiedziałam i cisnęłam ręcznikiem w stronę pościeli. W drodze do drzwi wejściowych zdążyłam chwycić telefon i gumkę do włosów.


     - Czemu je upinasz? – Ania intensywnie mi się przyglądała, kiedy kończyłam pleść grubego warkocza. W odpowiedzi wzruszyłam ramionami, więc kontynuowała swoją wypowiedź. – Nie powinnaś ciągle spinać włosów. Masz bardzo ładną twarz, taką... podłużną, wiesz o co mi chodzi? – Nie czekała, aż odpowiem. – Chodzi mi o to, że nie jest taka okrągła, tylko bardziej zgrabna, o! Rozumiem, że nie masz czego zakrywać, ale kitki zostaw sobie na zawody. Teraz idziemy popatrzeć sobie na mecz, w cywilu, rozumiesz? Nikt nie musi wiedzieć, że jesteś tu, żeby startować. Poza tym, może uda ci się poderwać jakiegoś niezłego siatkarza. Widziałaś ich? – Westchnęła, pełna zachwytu. – W każdym razie, powinnaś je rozpuścić.
     Zaśmiałam się i zabrałam się za rozplątywanie warkocza. Widziałam, jak coraz szerszy uśmiech pojawia się na jej twarzy.
     - Kochana! Sprzedałabym wszystko za takie włosy! Nie dość, że kolor absolutnie piękny, taki słoneczny, to do tego jakie grube! Takie gęste! Mega! Mówię ci, powinnaś je częściej rozpuszczać – poinformowała mnie, na co odpowiedziałam wzruszeniem ramion.
     Podróż pod halę sportową nie trwała długo, ale właśnie tego można się było spodziewać po Igrzyskach Olimpijskich. Do każdego obiektu powinno być niedaleko i chyba tak było.
     Wysiedliśmy z autobusu i podążyliśmy za tłumami, które napierały na drzwi. Kto by się spodziewał, że tyle ludzi tu przyjedzie?
     - Jak właściwie zdobyliście bilety? – zapytałam, faktycznie zadziwiona faktem, że komuś udało się zakupić aż dziesięć sztuk.
     - O to się nie martw, kochana. Ważne, że są i zaraz wejdziemy. Tylko nie narzekaj na miejsca. Ważne, że są! – powtórzyła i pociągnęła mnie za sobą za rękę.
     Faktycznie, miejsca pozostawiały wiele do życzenia, bo siedzieliśmy tuż za bandami reklamowymi postawionymi kilka metrów za linią zagrywki. Trochę przeszkadzało mi to, że siedzieliśmy po stronie włoskiej, a nie naszej, ale przecież co set zamieniano się stronami, więc nic nie powiedziałam. Jak to wspomniała Ania – ważne, że w ogóle udało nam się przyjść.
     Wdałam się w jakąś dyskusję z olimpijczykami siedzącymi po mojej lewej stronie i rozmawialiśmy aż do zakończenia rozgrzewki zawodników. Spiker poprosił wszystkich o powstanie i po wysłuchaniu obydwu hymnów (Mazurek Dąbrowskiego, jak zawsze, wypadł genialnie!), zajęliśmy z powrotem nasze miejsca.
I wtedy właśnie po raz drugi tego dnia zauważyłam Udrękę Mojego Życia.
     Rozmawiałam właśnie z Darkiem, który siedział dwa miejsca dalej, jednocześnie klaszcząc do rytmu razem z kibicami. W pewnym momencie odwróciłam się w prawą stronę i moim oczom ukazał się kwadrat dla rezerwowych reprezentacji Włoch. Wśród garstki zawodników w niebieskich dresach mój wzrok, jakby odruchowo, odnalazł te same brązowe oczy, przed którymi uciekałam podczas śniadania. Zamarłam i w tej chwili moje spojrzenie zostało odwzajemnione.
     Nie miałam zielonego pojęcia, co zrobić. Jak się zachować? Co w takiej sytuacji normalna kobieta robi? Uśmiecha się i odwraca wzrok? Puszcza oczko? Macha? A może powinnam skinąć głową? Jeśli myślałam, że rano na stołówce czułam się niezręcznie, to nie mam pojęcia, jak czułam się właśnie wtedy. Ponownie odruchowo uciekłam wzrokiem na boisko i zawodników i zabrałam się za kibicowanie. Nie mogłam jednak do końca meczu powstrzymać się od spoglądania w stronę miejsca przeznaczonego dla zawodników rezerwowych. Gdyby zdjął bluzę, gdybym mogła zobaczyć, jakie nazwisko się pod nią kryje... Ale właściwie, na co mi ono? Będę wiedziała, jak się nazywa – co z tego? Znajdę go? Może jeszcze podejdę i zagadam? Nigdy w życiu! Nie ma takiej opcji. To są igrzyska i biorę w nich udział i skupię się na swojej konkurencji, a nie Włochach. O nie. Już ja się nasłuchałam, jacy są Włosi i czego chcieli.
     Nie mogłam jednak odepchnąć od siebie myśli wynikających ze spostrzeżeń, których dokonałam podczas meczu. I on zerkał co jakiś czas w stronę trybuny, na której znajdowały się nasze miejsca. Może było tak, jak zdawało mi się podczas śniadania – może po prostu miałam takiego pecha, że drugi raz usiadłam przed kimś, na kogo chciał spojrzeć, a ja po prostu blokowałam mu widok? Zresztą, co mnie to obchodziło?
     Zaraz po ostatnim gwizdku, który rozległ się przy stanie 15:13 w tie-break’u wygranym przez reprezentantów Polski, podeszłam razem z innymi do barierek odgradzających kibiców od boiska. Po chwili tuż przed nami pojawił się Łukasz Żygadło, z którym leciałam samolotem przed igrzyskami, i którego już zdążyłam poznać. Pogratulowałam im zwycięstwa, wymieniłam z nim kilka zdań, po czym życzyłam powodzenia w następnych meczach i razem z resztą ekipy lekkoatletycznej ruszyłam w kierunku drzwi.
     Nie ukrywam, chociaż do końca nie wiem czemu, w drodze na przystanek żywiłam nadzieję, że może akurat Włosi skończą się przebierać w szatni i Moja Udręka wyjdzie razem z kolegami tuż przed moim nosem i może coś się wydarzy. Może. Życie to jednak nie komedia romantyczna i takie rzeczy po prostu nie mają miejsca. Jeśli chcemy, żeby coś się stało, trzeba samemu zadziałać. Na każdą akcję jest reakcja, tak mówią prawa fizyki, które od zawsze rządziły tym światem. W każdym razie, życie to nie bajka, a takie „przypadkowe” spotkania mają miejsce tylko w filmach. Koniec, kropka.


_________________

Kolejny. Akcja się powoli rozkręca, mam nadzieję. 
D.